Relacja z trzech pierwszych targĂłw

Ten pierwszy raz

Jak to zwykle bywa w przypadku debiutów, nie było jakoś spektakularnie. W końcu to prawdziwe życie a nietelenowela. Ten pierwszy raz miał miejsce w warszawskim 1500m2 i były to targi zwane Reprodukcjami vol. 6.

Przygotowywaliśmy się do nich dlugo i pieczołowicie, a i tak nad ranem okazalo się, że nie możemy złożyć wieszaka, przez co mieliśmy coś koło dwudziestu minut obsuwy. Można powiedzieć, iż było to krytyczne dwadzieścia minut.

Przed wejściem kolejka wystawców była niepokojąco długa. Ostatecznie nie wszystkim udalo się rozstawić stoiska. Pewnie gdybyśmy byli parę minut później podzielilibyśmy ich los, na szczęcie nie byliśmy więc nie podzieliliśmy.

No dobra - w końcu udało się wejść, po szybkich oględzinach okazało się, że nie bardzo jest się gdzie rozstawić. Uratowało nas dopiero miejsce w przedsionku. Trochę zimno, ale za to wchodzący i wychodzący prawie na pewno musieli nas minąć.

Przedsionek – idealne miejsce na debiut. Jak już wspomnialem trochę zimno, poza tym mało światła no i ta "tymczasowość" czy raczej "poczekalność" każdego przedsionka. Jakbym był konserwatywnym zwolennikiem patetycznych określeń, dodałbym jeszcze coś w stylu: "przedsionek sukcesu" – na szczęście nie jestem. Choć prawdę mówiąc gdzieś mnie tam ztyłu głowy świerzbi taka metaforyczność owego zimnego przedsionka.

Stoisko udało się rozłożyć bez większych problemów, jednak ta czwórka z ZPT (muszę sprawdzić) chyba nie była na wyrost. Stoisko w miarę przyzwoite jak na pierwszy raz, szkoda tylko że ciemno i zimno, ale co tam.

W każdym razie staliśmy, marzliśmy, posilaliśmy się, łaziliśmy – czyli jakby nie było czekaliśmy. Czekaliśmy na naszego wybawcę, na tego który swoim portfelem powie nam że nasze ciuchy nie tylko nam wydają się fajne, po prostu czekaliśmy na pierwszego klienta. Ludzie podchodzili oglądali, ale ON się nie pojawiał, a nami targały coraz bardziej sprzeczne emocje i czuliśmy się pewnie trochę jak panna na wydaniu. Panna która choć jeszcze młoda, gdzieś tam w głębi obawia się staropanieństwa.

Jednak pojawił się... obejrzał, przymierzył, wziął (koszulkę z misiami z opcją zwrotu) i tyle go widzieliśmy. Kamień spadł nam z serca. Później poszły jeszcze trzy rzeczy i tyle. Może to niewiele, ale w przypadku debiutu roznica pomiędzy 0 a 1 jest większa niż między 1 a 100. W każdym razie uznaliśmy to za dobry znak, ale i wyciągnęliśmy wnioski.

Pod koniec dnia byliśmy nieco padnięci ale i zadowoleni. Pozostało pakowanie tobołów i zawijka do domu. Poszło sprawnie, więc nie ma o czym pisać.

Raz Drugi

Dwa tygodnie później (10.12.2011) drugie targi i drugi raz w tym samym miejscu. Tym razem były to Wąsy czyli: "Mustache Warsaw vol.6". Tym razem byliśmy o dwa tygodnie mądrzejsi: przyszliśmy wcześniej, zajęliśmy lepsze miejsce (bardzo klimatyczne w sali z muzyką i barem) i bardzo sprytnie je wykorzystaliśmy, udało nam się też dostać od organizatorów nieco oświetlenia. Dzięki temu nasze stoisko prezentowało się o niebo lepiej niż poprzednio, a ciuchy nareszczcie wyglądały tak jak wyglądać powinny.

Jakby tego było mało, to jeszcze we wszystkim pomagał termin – wszyscy po wypłacie i przed świętami – ideał. Tym razem wynik sprzedaży był trzykrotnie lepszy od poprzedniego. Gdyby utrzymać takie tempo wzrostu to hoho – za rok musielibyśmy kupić fabrkę albo dwie i zacząć sprzedaż w Chinach i przyleglościach.

Zmęczeni, ale i zadowoleni zwinęliśmy kram i pojechaliśmy napawać się sukcesem.

Raz Trzeci - herzlich willkommen im Festung Breslau

Nareszcie, porządne niemieckie miasto – Wrocław. Tym razem tylko brzydsza połowa składu Kung Szwu brała udział w kiermaszu, który zwał się: "Nadodrze Baz_Art – świąteczny kiermasz sztuki". Rzecz trwała cały weekend Od 16 do 18 grudnia 2011 w wielce zacnym miejscu zwanym "Łokietka 5". Tym razem jednak Kung Szwu w ramach strategicznego sojuszu wystwiło się razem z TorBą, wiadomo że te rzeczy pasują do siebie nawzajem jak żadne inne.

O wiele mniej wystawców, bo i miejsce mniejsze, mniej zwiedzających, bo i miejsce mniejsze, a klimat bardziej kameralny bo i miejsce mniejsze. Było naprawdę przesympatycznie, jakoś tak rodzinnie. Bez trudu można się było zadomowić i naprawdę żal było opuszczać to miejsce.

Wnętrze bardziej przypominało galerię, niż targi. Sprzedaż też byłazorganizowana w taki sposób, że nie trzeba było cały czas stać na stoisku. Można było sobie pójść, a rzeczy i tak sprzedawały się same. Powiem Wam jeszcze w sekrecie, że lepiej się sprzedawały gdy nas nie było na stoisku ;->